Gdy byłem młody, nałogowo oglądałem francuskie filmy. François Truffaut, trzech Claude’ów: Chabrol, Miller, Sautet, oczywiście Jean-Pierre Melville i Henri-Georges Clouzot. Pamiętam rozczarowujące „400 batów” (które po wielu latach zobaczyłem w kinie i wyszedłem zachwycony), ogólne, trwające do dziś, rozczarowanie kinem Godarda, subtelny i zachwycający obraz „Nelly i pan Arnaud” z piękną Emmanuelle Béart i kapitalnym Michelem Serrault, niepokojącą „Ceremonię”, „W kręgu zła”, które wydało mi się tak genialne, że dziś boję się je włączyć, żeby się nie rozczarować, itd. Yves Montand, Alain Delon, Jeanne Moreau, Simone Signoret, Catherine Deneuve, Brigitte Bardot, Daniel Auteuil… No i chyba najważniejsza dla mnie postać francuskiego kina, Louis Malle.
Malle, czyli gość, który prowokował obyczajowo w „Szmerach w sercu” i w „Ślicznotce” (tu według wielu aż za bardzo), ale potrafił też wkurwiać rodaków choćby takim „Lacombe’em Lucienem”, poruszającym problem kolaboracji Francuzów. Nakręcił również autobiograficzne arcydzieło „Do zobaczenia, chłopcy”.
Chyba z 25 lat czekałem na to, żeby włączyć ponownie Au revoir les enfants. Zapamiętałem ten film jako dość spokojny i może nie lekki, ale zaskakująco mało ciężki – jak by to pokracznie nie zabrzmiało – biorąc pod uwagę poruszany temat. Pamięć płata figle. Choć Malle jest subtelny niczym Sautet, „Do zobaczenia chłopcy” to film wstrząsający. Wstrząsający, mimo że brak w nim emocjonalnego szantażu, stosowanego przez von Triera i paru innych prostaków współczesnego kina.
Nie byłoby arcydzieła, gdyby nie role 12-letniego Gasparda Manesse’a i o rok starszego Raphaela Fejtö. Chciałbym zobaczyć kiedyś film Malle’a na dużym ekranie.
